Była nadziela. 1093 niedziela, jakoś koło 14 bo zbliżała się pora obiadu. Znowu trzeba wpierdalać tą papkę zalaną mlekiem na, której sam widok zwraca mi się zeszłoroczna wigilia.
Jak zwykle przyszła Ania. Uśmiechnięta, pogodna i jak za każdym razem już od progu pokoju witała mnie słowami "Jak tam dzisiejsze samopoczucie?" Jak zwykle odpowiedziałem, że dobrze, byle do przodu. Choć za każdym razem w mojej głowie wrzało, żeby wykrzyczeć jak bardzo jest chujowo, jak zwykle...
Przysiadła na krześle obok łózka by pomóc mi zjeść to ohydne gówno, które, aż wylewało się brzegami talerza... Podczas jedzenia zadałem jej dość nietypowe pytanie. A mianowicie spytałem jej czy kocha życie? Odpowiedź mnie nie zaskoczyła (zresztą czego można się spodziewać, od dziewczyny której powodzi się w życiu). Odpowiedziała:
- No jasne, że tak. Skąd wgl to pytanie?
- Bo widzisz ja nienawidzę życia. Nienawidzę za to kim ono mnie uczyniło. Skurwiel bez uczuć wielce pokrzywdzony przez świat, który i tak modli się do Boga o przeżycie.
W tym momencie wszedł Tomek, trzymając w ręce talię kart z ulubionymi piłkarzami, którą pokazywał mi co niedzielę kiedy tylko wpadał do szpitala. Jednak tym razem coś się nie zgadzało albowiem wszedł cały zapłakany po czym szybkim krokiem podszedł do mojego łóżka i powiedział:
- Czemu się modlisz o przeżycie? Czy Ty umrzesz? Mamusiu nie pozwól mu na to... - lekko wyszlochał.
Kurwa nie wiedziałem, że cały czas stał za drzwiami i podsłuchiwał nasza rozmowę. Moje serce napierdalało o klatkę piersiową jak niemieckie bombowce Heinkela na drugiej wojnie światowej. Co mam powiedzieć małemu chłopcu, który był jednym z niewielu (jeśli nie jedynym) ludzi, których obchodziło moje życie?
Nienawidziłem siebie za to jeszcze bardziej.
"Twoim największym wrogiem jesteś Ty sam" teraz już wiem, że to prawda...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz